Ciotka wspomniała tylko o uprzedzeniach Lysandra, a nie o własnych, zauważyła przytomnie Arabella. Zachęcona tym, dodała:

  • Nita

Ciotka wspomniała tylko o uprzedzeniach Lysandra, a nie o własnych, zauważyła przytomnie Arabella. Zachęcona tym, dodała:

30 January 2023 by Nita

- Ale panna Clemency nie jest obojętna Zandrowi. Kuzyn¬ka Maria twierdzi wręcz, że się w niej zadurzył, wiem to od Diany. To tłumaczyłoby jego wściekłość. Lady Helena kontemplowała w milczeniu tę wiadomość. - A panna Hastings? - zapytała po chwili. - Nie zwierzała mi się, ciociu Heleno, ale wydaje mi się, że podziela to uczucie. Przez ostatni tydzień ledwie skubała jedzenie, z pewnością musiałaś zauważyć. Oczywiście, jest jej przykro z powodu całej maskarady, ale tak naprawdę unieszczęśliwiły ją dopiero oskarżenia Zandra. - To stawia sprawy w zupełnie nowym świetle - stwier¬dziła stanowczo ciotka i zamknęła z trzaskiem lorgon. - Nie pozostało nam zbyt wiele czasu, jeśli mamy rozstrzygnąć tę kwestię jeszcze przed sprzedaniem posiadłości. Czy wiesz, dokąd panna Hastings zamierza się udać? Tydzień później Clemency przyjechała do Londynu. Kiedy zjawiła się u pani Stoneham, prawie w tym samym czasie nadszedł list od Jamesona. W środku znajdowało się za¬proszenie od Ramsgate’ów oraz dziesięć funtów na podróż. Wydawało się, że prawnik nie tracił czasu, załatwiając co trzeba, ale prawda była taka, że to pani Hastings uznała przedłużającą się nieobecność córki za katastrofę i z niecier¬pliwością oczekiwała jej powrotu. Ponieważ miała wkrótce zostać żoną szanownego Johna Butlera, nie myślała już o Clemency z dawną irytacją. Tym samym zaniechała gróźb wysłania dziewczyny do ciotki Whinborough, co więcej, łaskawie zgodziła się na jej pobyt u Ramsgate’ów. Pan Jameson otrzymał za zadanie dyskretne załatwienie tych spraw - zachowanie matki miało oczywiście pozostać poprawne, jeśli nie serdeczne; uzgodniono, że bez dalszych fochów powita Clemency. Tuż po wiadomości od Jamesona nadszedł pompatyczny w tonie list od samej pani Hastings, pełen szumnych obietnic i podziękowań dla najdroższej kuzynki Anne za opiekę nad jej skarbem. Zaraz potem Clemency ode¬brała utrzymaną w entuzjastycznym tonie karteczkę od Mary i Eleanor Ramsgate. Będziemy się świetnie bawić! - pisała Mary. - Razem z Nell obiecałyśmy nie okazywać zazdrości, gdybyś ukradła nam kawalerów. Dostaniesz sypialnię na górze - mama kupiła śliczny perkal na pokrycie łóżka. Clemency popatrzyła na listy. Miała wrażenie, że należą do zupełnie innego świata i nie mają z nią nic wspólnego. Sama czuła jedynie przejmujący ból zranionego serca. - Cieszę się, że wszystko skończyło się pomyślnie - oświadczyła tamtego wieczora pani Stoneham, gdy Bessy czesała jej włosy. - Zaczynałam się już martwic. Bessy wydęła usta. Nie była zadowolona z takiego obrotu rzeczy. Panna Clemency to piękna dziewczyna o doskonałych manierach i z niezgorszym majątkiem. Gdyby markiz miał głowę na karku, już dawno by ją porwał i uciekł z nią w siną dal! Bessy liczyła na szczęśliwy finał romansu. Oczyma wyobraźni widziała, jak Clemency, ubrana w oszałamiającą suknię ślubną i koronkowy tren, idzie nawą małego wiej¬skiego kościółka. Ona sama płakałaby ze szczęścia w jednej z ławek. (Ucieszyłaby się, gdyby ceremonią kierowała na dodatek lady Helena). Niestety, tak się nie stało i Bessy skłonna była myśleć, że markiz jest chyba niespełna rozumu. Clemency wyjechała dyliżansem pocztowym z Aylesbury i dotarła wieczorem do Londynu. Powitały ją podekscytowane Mary i Eleonor. - Nasza gwiazda! - krzyknęła Eleanor, ucałowała ser¬decznie Clemency i zasypała ją lawiną słów. - Wypatrujemy cię już co najmniej od pół godziny. Chodź na górę, Clemmie. Wiesz, że będziesz spać w różowym pokoju? Twoja matka przysłała ci całe mnóstwo strojów, prawda, Mary? - Bądź już cicho, Nell - fuknęła na nią siostra i teraz ona z kolei uściskała gościa. - Biedaczka jest oszołomiona. - Zwróciła się do stojącego przy drzwiach lokaja: - Dawlish, przynieś, proszę, herbatę dla panny Clemency. Wypijemy ją w saloniku. Chodź na górę, Clemmie. Reszta wieczoru minęła Clemency jak we śnie. To było doprawdy osobliwe uczucie, ponownie ujrzeć dawno nie widziane stroje, móc przebrać się do kolacji w hiacyntowe jedwabie z maleńkimi różyczkami z pereł, trzymać w dłoni wachlarz i pozwolić służącej pani Ramsgate upiąć sobie porządnie włosy. Skończyły się czasy obowiązkowej czarnej sukni i codziennej toalety przed sfatygowanym lustrem w małym pokoiku na strychu. Wciąż dziwił ją szacunek służby i czuła się nieswojo, gdy wzięła pod rękę pana Ramsgate’a, by jako honorowy gość zasiąść po jego prawicy. Rosło w niej poczucie nierealności. Uzgodniły wcześniej z kuzynką Anne, że najlepiej unikać wszelkich rozmów na temat jej pracy w Candover Court. Mary i Eleanor, istoty skądinąd szlachetne i dobrego serca, były też wystarczająco niedyskretne, by uznać całą historię za doskonały żart i rozpowiadać ją wszem i wobec. Pani Stoneham uważała, że milczenie jest jedynym bezpiecznym wyjściem! Clemency zgodziła się z nią. - Zatrzymałaś się u mnie w Abbots Candover i tyle, nie musisz mówić nic więcej - pouczała ją stanowczo ostatniego wieczora. - Nikt nie będzie tego kwestionował. - Nie wiedziała jednak, a Clemency, niestety, zapomniała, że to właśnie panny Ramsgate odnalazły w wykazie parów notatkę na temat markiza Storringtona i że Abbots Candover może nie być dla nich obcą nazwą. Kiedy więc Clemency powiedziała, że spędziła miesiąc u swej drogiej kuzynki Anne w małej wiosce zwanej Abbots Candover, z trwogą zobaczyła, jak Mary rzuca Eleanor znaczące spojrzenie. Żadna z panien nie chciała zdradzić się swą wiedzą przed rodzicami, ale obie obiecały sobie w duchu, że później wypytają o to Clemency. Jednak ich plan zawiódł, przyjaciółka bowiem przeprosiła gospodarzy i udała się na spoczynek zaraz po herbacie. - Naturalnie, moja droga - odparła pani Ramsgate. - To musiała być okropna podróż! Wyglądasz na całkowicie wyczerpaną. Mary! Eleanor! Siadajcie, proszę. Trajkoczecie jak sroki i jestem pewna, że Clemency potrzebuje i od was nieco wytchnienia. Clemency uśmiechnęła się z wdzięcznością i odeszła do swojego pokoju. Mimo to jeszcze długo nie mogła zasnąć. Siedziała na łóżku z podciągniętymi pod brodę kolanami i wpatrywała się w trzaskający na kominku ogień. W pokoju było ciepło i przytulnie, w oknach wisiały ciężkie zasłony, na łóżku pyszniła się gruba różowa narzuta, a na podłodze leżał puszysty dywan. Ale jedyne, co Clemency widziała, to ciągnący chłodem pokoik na poddaszu, z wąskim łóżkiem przykrytym cienką kapą. Tam zostawiła swoje marzenia. Fabianowie wyjechali z Candover Court kilka dni po Clemency, pośród uścisków i licznych podziękowań. Wybie¬rali się do Gloucestershire na uroczystość wyświęcenia Gilesa i mieli tam pozostać aż do objęcia przez niego wikariatu w parafii jego ojca chrzestnego. Planowano wy¬słuchanie pierwszego kazania młodzieńca, a przynajmniej czekała na to Adela. Lady Fabian kierowały bardziej proza¬iczne powody - między innymi chciała dopilnować, by szanująca się wdowa, u której syn miał zamieszkać, zapew¬niła mu dobre i pożywne jedzenie i nie dała zatęchłych prześcieradeł. Na Nowy Rok panie Fabian zamierzały wrócić do Lon¬dynu, by skompletować garderobę Diany w związku z jej uroczystym wejściem do towarzystwa. Arabella będzie miała okazję do nich przyłączyć. Diana uścisnęła gorąco Arabellę i dziewczęta obiecały często do siebie pisywać. - Nie wiesz, jak bardzo się cieszę z naszego wspólnego debiutu. Nie zapomnisz o mnie, prawda? - dopytywała się jeszcze na koniec Diana. - Oczywiście, że nie! Adela przyglądała się im obu i pociągnęła nosem. Poczuła się pominięta i niepotrzebna. Panna Baverstock wyjechała, nie zostawiwszy jej nawet adresu do korespondencji. Jeśli zaś chodzi o pracę misyjną, podczas całego pobytu w Candover udało się jej jedynie rozdać mieszkańcom wioski kilka broszurek - nie okazali zresztą wdzięczności za te wysiłki. Wyjeżdżała zatem bez żalu. Gilesa z kolei ogromnie zmart¬wiło nagłe zniknięcie Clemency. Zaczął się nawet za¬stanawiać, czy nie uznać się za ofiarę jej zdradzieckich powabów i na zawsze nie wyrzec się kobiet. Po namyśle odrzucił ten pomysł. Jego ojciec chrzestny miał kilka ładnych córek, zdecydował więc, że uzna pannę Stoneham za niedościgniony ideał. Po ich wyjeździe dom wydał się cichy i opuszczony; tego wieczora odczuła to cała trójka zgromadzona w salonie. Arabella, obserwując brata, zauważyła, że często spogląda w stronę krzesła, na którym siadywała Clemency. Wyglądał bardziej mizernie niż zwykle, chociaż za wszelką cenę starał się podtrzymywać wątłą rozmowę. Również lady Helena zamknęła się w sobie. Pongo nadaremnie lizał ją po twarzy, nie pomogło także skomlenie pekińczyków. Arabella z rozpaczą zastanawiała się, jak zdoła tu wytrzymać do końca roku, kiedy lady Helena nieoczekiwanie wyrwała ją z zadumy. - Lysandrze, moim zdaniem powinniśmy jechać do Lon¬dynu - powiedziała. - A po co? - zapytał bez ogródek. Podniósł głowę i obrzucił ją podejrzliwym wzrokiem. - Fabianowie wyjechali i wszystko wydaje się takie nudne. Nie chcę patrzeć, jak ci Cromerowie i Bamstaple’owie zaczną wtykać nos we wszystkie kąty, nie sądzę też, by Arabella miała na to ochotę. Dziewczyna ożywiła się na tę wiadomość. Ciotka ma coś w zanadrzu, była tego pewna. - Tak, jedźmy! - krzyknęła. - Chcę kupić sobie nowe farby, może też zwiedzimy jakąś galerię. Lady Helena popatrzyła na bratanicę z uznaniem. Arabella wyznała jej, że dostała od pani Stoneham nowy adres panny Hastings. Przebywając w Londynie, może uda im się coś wskórać, a akwarele to doskonały pretekst. - Wszystko zatem ustalone - oznajmiła lady Helena, zanim Lysander mógł zaoponować. - Jutro wyślę do Londynu Timsona i jedną z pokojówek, by przygotowali na piątek co trzeba. Lysander wbił w nią wnikliwe spojrzenie, lecz nic nie powiedział. Nie do końca uwierzył w historyjkę o farbach, choć brzmiała całkiem wiarygodnie; wiedział dobrze, że ciotka, jeśli tylko mogła, unikała dalekich podróży. Czuł się jednak zbyt przygnębiony, by zdobyć się na jakikolwiek sprzeciw. Markiz w istocie cierpiał męki, wszak z własnej winy utracił dziewczynę, którą kochał. Zdał sobie sprawę ze swych uczuć jeszcze przed pocałunkiem na jarmarku. Ta niezwykła istota oczarowała go, kiedy trzymając się za ręce szli strumieniem w poszukiwaniu zimorodka. Początkowo usiłował stłumić to uczucie. Z nic na świecie nie chciał przysporzyć Clemency zmartwień, nie mógł więc prosić ją o rękę w sytuacji, kiedy zamierzał sprzedać dom i nie był pewien swojej przyszłości. Potem do jego serca wkradła się zazdrość. Rozsądek podpowiadał, że dziewczyna jest niewinna i nie zabiega bynajmniej o względy Marka, mimo to rósł w nim niepokój, umiejętnie podsycany przez Orianę. Szalał na myśl o Marku cieszącym się jej pocałunkami i pieszczotami, o których sam marzył. Doskonale wiedział, że przyjaciel jest gotów bez skrupułów wykorzystać sytuację. Jedyne, co on mógł zrobić, to odsunąć na bok swoje fantazje i ofiarować Clemency uprzejmą poprawność pracodawcy. Gdy list Thorhilla uświadomił mu w końcu całą prawdę, jego pierwszą reakcją był dziki, niepohamowany gniew. W działaniu dziewczyny dostrzegał celowe szyderstwo i chęć upokorzenia go. Tak jakby znała jego najskrytsze myśli i w żywe oczy sobie z nich kpiła. Teraz ochłonął, ale czy może zaproponować małżeństwo kobiecie, którą tak okrutnie znieważył? Jeśli nie potrafił postąpić honorowo i oświadczyć się, gdy uważał ją za biedną, tym bardziej nie ma do tego prawa dzisiaj, gdy wie, że jest bogata. Wyszedłby na najpodlejszego łowcę posagów. Obecnie miał do zaoferowa¬nia wyłącznie swój tytuł, lecz nie sądził, by Clemency to wystarczyło. Czy uwierzy w jego miłość po kalumniach, jakimi ją obrzucił? Nie, musi nieodwołalnie pogodzić się z jej utratą i może wyjazd do stolicy pozwoli mu o tym zapomnieć. Candover Court jest zbyt pełen wspomnień - na każdym kroku widział ją niosącą sterty prania czy siedzącą przy oknie z Arabellą - i każde miejsce w domu boleśnie przypominało mu jej stratę. Londyn wydawał się bardziej neutralny. Następnego dnia po powrocie Clemency Jameson udał się do domu Ramsgate’ów na Tavistock Square, by się z nią osobiście spotkać. Spodziewał się ujrzeć istotę speszoną i zawstydzoną, lecz już po chwili stwierdził, że się grubo pomylił, bo powitała go poważna młoda dama, osoba nadzwyczaj zrównoważona i pewna siebie. Jameson, przygotowany do odegrania roli dobrodusznego wujka, strofują¬cego niegrzeczną dziewczynkę, rychło uznał to podejście za nieodpowiednie. Clemency słuchała go ze stoickim spokojem. Kiedy wspomniał roztrzęsione nerwy i cierpienia pani Hastings-Whinborough, wywołane niepoprawnym zachowaniem córki, dziewczyna jedynie uniosła brwi w grzecznym zdziwieniu. - W takim razie jestem zdumiona, że miała jeszcze siłę przyjąć oświadczyny pana Butlera - rzekła bez cienia emocji. Następnie wysłuchała uprzejmie przygotowanej uprzednio przemowy pana Jamesona, lecz dała jasno do zrozumienia, że nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Jameson błyskawicznie to przemyślał. Fizyczne podobieństwo Clemency do matki okazało się bardzo mylące. Zachowywała się raczej jak ojciec, rozumując wyjątkowo trafnie i logicznie. Ponadto, gdy tylko ukończy dwadzieścia pięć, lat otrzyma do dyspozycji sto tysięcy funtów. To niebagatelna suma, a dziewczyna będzie potrzebować plenipotenta do zarządza¬nia pieniędzmi. Ta myśl w cudowny sposób pomogła mu się skoncentrować. Natychmiast zmienił taktykę. - Panno Hastings-Whinborough... - zaczął od nowa. - Tylko Hastings, proszę. Dodawanie Whinborough uwa¬żam za sztuczne i pretensjonalne. Mój ojciec zadowalał się nazwiskiem Hastings, więc i mnie ono wystarczy. - Zatem, panno Hastings, przybyłem z konkretną propozy¬cją od pani matki. Obiecuje podnieść pani kieszonkowe do stu funtów rocznie, wszelkie zaś rachunki ponad tę kwotę mają być przez nią zatwierdzane. Wybierze również dla pani nową służącą. Jednak w tej sprawie ośmielam się mieć inne zdanie. Myślę, że powinna pani oczekiwać większej samo¬dzielności w swoich sprawach. Clemency po raz pierwszy uśmiechnęła się z aprobatą. - Jeżeli nie ma pani innych propozycji, oto co pragnę pani zaoferować... - Chcę otrzymywać pięćset funtów rocznie - przerwała dziewczyna stanowczo. - Z tych pieniędzy rozliczę się z panią Ramsgate, a gdy uzyskam swobodę wyboru pokojów¬ki, opłacę jej pensję, jak i własne wydatki. Wszystkie sprawy wolałabym załatwiać przez pana, a nie bezpośrednio z matką. - Pięćset funtów? To dużo pieniędzy.

Posted in: Bez kategorii Tagged: weselne paznokcie, sukienka ołówkowa dla jakiej figury, cezary nowak,

Najczęściej czytane:

- Wy dwoje: kierujcie się prosto na góry - powiedział do Diaza i

Milli. - Pan wygląda mi na dobrego tropiciela, a Milla ma prawdziwy szósty zmysł do szukania dzieci. Może chłopiec rzeczywiście pobiegł za jakimś psem. ... [Read more...]

119

wyciągający miecz podczas ceremonii pasowania najlepszego rycerza. - Zwalniam cię. Nie jesteś mi nic winna. - Chcesz, żebym odeszła? - Nie, Cassidy. Tak naprawdę, to nie obchodzi mnie, co zrobisz. - Zachwiał się lekko, więc zrobiła krok w jego stronę i wyciągnęła rękę, ale on odskoczył od niej tak szybko, że się potknął i wylądował na ścianie. - Nie dotykaj mnie, Cassidy. - Jego głos był o oktawę niższy. - Nie wyświadczaj mi żadnych przysług, nie próbuj skakać nade mną jak kochająca, oddana żona i, na miłość boską, nie dotykaj mnie. Kule z trzaskiem uderzyły o podłogę. Cassidy podskoczyła. Chase chwycił się oparcia kanapy. Zgięty wpół, wspierając się na zdrowym ramieniu, powoli przysunął się do Cassidy. Stał tak blisko, że czuła jego oddech pachnący alkoholem. Wbił w nią wzrok, aż zaschło jej w gardle. Może jej się tylko wydawało, ale miała wrażenie, że w jego oczach widzi płomień namiętności, dawnego ognia, który był między nimi. - Ustalmy jedną rzecz, żono - powiedział chrapliwym, niskim szeptem. - Pożar niczego nie zmienił. Nie kochasz mnie, a ja nie kocham ciebie, więc będziemy tkwili w tym zakłamanym małżeństwie, dopóki nie stanę na nogi. Potem sprzedam moją część udziałów za cenę, jaką podyktuję. I wtedy rozejdziemy się na zawsze. Jasne? Odsunął się od niej, podniósł kule, włożył w nie ręce i walnął nimi ze złością o podłogę. Cassidy zacisnęła pięści. Jej serce wypełniły złość i rozpacz, ale wiedziała, że Chase ma rację. Już postanowili, że się rozwiodą. Pożar skomplikował im życie i nieco opóźni rozwód. Była jednak zaskoczona tym, że mąż chce sprzedać swoją część udziałów. Przez lata praca była dla niego wszystkim. Interesowały go jedynie budynki, własności i aktywa spółki Buchanana. - Słuchaj, Chase. Powinieneś o czymś wiedzieć... Pewnie powinnam ci była powiedzieć o tym w szpitalu, ale nie chciałam cię denerwować. Zobaczyła, że pod koszulą rękawa napięły mu się mięśnie. Nie odwrócił się do niej. - Masz kochanka. - W jego głosie słychać było ton porażki. - Kochanka? - Gdyby sytuacja nie była tak tragiczna, roześmiałaby się w głos. Z wysiłkiem rozluźniła dłonie i złożyła ręce. - Nigdy nie miałam nikogo poza tobą. - Kłamiesz. - Od kiedy się pobraliśmy, nie. - Nie dawała za wygraną. Przechodzili już przez to tysiące razy. - Możesz mi wierzyć albo nie, ale w tej chwili to naprawdę nie ma znaczenia. Chyba powinieneś wiedzieć, że twoja matka opowiedziała mi o Buddym. - O Buddym? - Tak, o twoim bracie. Przyrodnim bracie. Po części twoim, po części moim. - O czym ty, do diabła, mówisz? - Odwrócił się o kulach. Wyszły mu żyły na szyi. Wpatrywał się w nią z taką wrogością, że się cofnęła. - Buddy - Willie jest synem mojego ojca. Tata i Sunny przez lata mieli romans. - Kłamiesz! - Sunny powiedziała, że ty o tym wiesz, bo kiedyś przyłapałeś ich razem. - Nie... nie pamiętam. Nie mogę w to uwierzyć... - Buddy żyje, Chase. To dlatego twój ojciec wyjechał z miasta. Nie dlatego, że Brig nie był jego synem. Zesztywniał. - Znam plotki, słyszałam, co się mówiło przez lata w mieście. - Było minęło - warknął. Zacisnął palce na kulach. - Jezu, nie mogę Mierzyć w to, co mówisz. Do cholery, insynuujesz kazirodztwo. - Spytaj Sunny. Spytaj Reksa. To prawda, Chase. Po co miałabym kłamać? - Bóg jeden wie. - W jego głosie nie było słychać nawet odrobiny żalu. - Jesteś niemożliwy. - Staram się, jak mogę. - Buddy jest twoim bratem! - I twoim. - Tak. Mimo drutów w szczęce, zacisnął zęby. Świdrował ją na wylot pełnym nienawiści okiem. Powietrze świsnęło mu między zębami. - Dlaczego mam ci wierzyć? Rozłożyła ręce. - A po co miałabym to wymyślać? - Nie wiem. - Na jego twarzy malowały się emocje, których nie potrafiła nazwać. Zamknął na chwilę oko i nagle wydał jej się niebezpieczny i obcy. - To prawda, Chase. Naprawdę ci się wydaje, że to bez sensu? Przecież sam mi powiedziałeś, że Buddy prawdopodobnie żyje w jakimś zakładzie. Zawsze się zastanawiałeś, co się z nim dzieje. A tacie tak zależało, żeby u nas pracował... - Gdzie on jest? - spytał po cichu. Zmrużył podejrzliwie oko. - Gdzie? 120 - Był w więzieniu, ale właśnie wyszedł. - W więzieniu? Dlaczego? - Z powodu pożaru. To on znalazł portfel w pogorzelisku w tartaku. Chase nie dowierzał. - To Willie, Chase. Willie Ventura to Buddy. Jest twoim bratem, jest moim bratem i... - Dość tego! - zagrzmiał. - Jaki portfel? - Portfel, który zdaniem wszystkich, również policji, należał do człowieka, z którym spotkałeś się tamtej nocy. Nikt nie wie, jakim cudem znalazł się u Williego. Jest teraz w domu z mamą i tatą. Mama dzwoniła. Jest tym wszystkim mocno wstrząśnięta. Wszystkim. - Jezu. - Zastępca szeryfa chce z tobą rozmawiać. Chyba niedługo się tu zjawi. Już przesłuchał Williego i nie wiem, czego się dowiedział. Nawet nie wiem, czy Willie był w tartaku tamtej nocy. Ale Wilson się dowie. Poskłada wszystko do kupy i będzie chciał usłyszeć od ciebie prawdę. Chase patrzył na nią długo i przenikliwie. Chociaż jego twarz nabrała innego, niemal groteskowego wyrazu, jego spojrzenie było pewne siebie i pobudzało tę sferę kobiecości, o której już dawno zapomniała. Prawie nie mogła oddychać. - Oczywiście, że usłyszy prawdę. Niby dlaczego miałbym go okłamywać? Dena przyglądała się mężowi i Williemu, którzy wysiadali z samochodu Reksa. Coś było nie tak. Domyśliła się tego, widząc, że Rex obrzucił dom nerwowym spojrzeniem, prowadząc Williego między klombami pełnymi białych i czerwonych begonii. Dena wzięła papierosa i starała się nie skrzywić, kiedy za Reksem wszedł do środka Willie. Miał spuszczoną głowę jak zbity szczeniak, koszulę i spodnie oblepione słomą i Bóg wie czym jeszcze. Jej wzrok padł na szary wór, który Willie trzymał w dużej ręce. - Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, żeby Willie wprowadził się do domu - oznajmił Rex. Tylko dobre maniery powstrzymały ją, żeby nie powiedzieć, co myśli. Pstryknęła zapalniczką i zapaliła papierosa. - Mamy dużo pokoi i... wiesz, Dena, w końcu powiedziałem Williemu prawdę, że nazywa się Buddy McKenzie i że jestem jego ojcem. - Jego kim? - Połknęła chmurę dymu i oczy zaszły jej łzami. Na pewno się przesłyszała. - Willie jest moim synem. - O mój Boże. - Wpatrywała się w upośledzonego chłopaka. - Ale jak... dlaczego? - Chyba śni. Na pewno coś jest nie tak... - Pamiętasz ten wypadek, kiedy Buddy McKenzie prawie się utopił? Pracowałaś u mnie. Lucretia jeszcze żyła i... - Ty... i Sunny mieliście dziecko? - przerwała mu, próbując poskładać w całość strzępy, informacji. - Buddy jest... - załamał jej się głos. Miała wrażenie, że zemdleje, ale oparła się o kredens. - Słuchaj, Rex, wiem, że to może okrutne, ale nie sądzę... żeby on mógł tutaj zamieszkać, jakby... jakby... To wykluczone. Ludzie będą gadać. Boże, jak ty to sobie wyobrażasz? Rex miał surowy wyraz twarzy. - Zaprowadzę Williego do jego pokoju, a potem porozmawiamy. Willie miał wypieki, gapił się w podłogę i przestępował z nogi na nogę. - Ja nie chcę sprawiać kłopotów, pani Buchanan. Naprawdę nie chcę. Może powinienem zostać nad stodołą... - Bzdura. - Rex klepnął go w plecy. - Dawny pokój Derricka od lat stoi pusty. Willie wykrzywił się i pokręcił głową. - Derrick. Jemu by się to nie spodobało. - Jakoś to przeżyje. - Rex uśmiechnął się do syna. Skierowali się w stronę tylnych schodów. Dena paliła nerwowo. Już widziała wszystko oczami wyobraźni. Słyszała, jak ludzie plotkują w mieście, zaczynając cichym szeptem, który przechodzi w szemranie. Wszyscy będą na nią patrzeć, ludzie z grzeczności będą zasłaniać uśmieszki, a z ich oczu będzie biła złośliwa radość, że Buchananowie w końcu dostali za swoje. Następny skandal. Kolejny ból. Dena wiedziała, że Rex miał romans z Sunny McKenzie. Że związek ten zaczął się za życia Lucretii i ciągnął się jeszcze długo po jej śmierci. Nie była jednak w stanie zrozumieć jego fascynacji półkrwi Indianką, w dodatku wróżbitką. Miała nadzieję, że kiedy się pobiorą, Rex porzuci kochankę. Wierzyła, że Rex dopuścił się niewierności tylko dlatego, że jego pierwsza żona była oziębłą suką, która nie była w stanie go zaspokoić. Ale po ślubie Rex jeszcze długo spotykał się z Sunny, aż w końcu Chase, w przypływie zdrowego rozsądku, oddał ją do zakładu. Tej wariatce udało się zniewolić Reksa. Pewnie posłużyła się czarną magią albo rytuałami voodoo. Potworność. ... [Read more...]

77

Cassidy z przerażeniem patrzyła, jak ojciec niepewnie wysiada z samochodu. Twarz miał szarą, a włosy splątane od deszczu. Kulił szerokie ramiona, zdradzając, że boli go serce. Dena jęknęła. Gorycz dławiła gardło Cassidy. Prawie nie poczuła bólu, gdy matka ścisnęła ją mocno za obolały nadgarstek. Rex, wspierany przez szeryfa Doddsa i Sędziego, podszedł wolno do drzwi. Zanim zdążył się odezwać, na podjeździe pojawił się samochód Derricka. Zatrzymał się z piskiem opon. Chłopak wyskoczył z auta. Nos drżał mu z wściekłości. Zmoknięte włosy przykleiły się do głowy. Pognał do domu. - Ukręcę mu ten pieprzony łeb. - W rękach trzymał broń. Miał podartą koszulę, a ręce i strzelba były brudne od błota. Ze zmrużonych oczu biła nienawiść. - Co...? - spytała męża Dena. - Nie Angie... Rex tak mocno zacisnął powieki, że się zachwiał. Cassidy była pewna, że ojciec zemdleje. - Nie, tato, to niemożliwe. - Nie chciała usłyszeć prawdy, nie chciała uwierzyć w śmierć, którą wyczytała z oczu ojca. Nie mogła uwierzyć w to, co widziała na własne oczy. - Nie... - Idź na górę, Cassidy - powiedział. - Ale Angie... Z oczu ojca popłynęły łzy. - Jest już ze swoją matką. Derrick zawył, nie mógł uwierzyć. W bólu wycelował strzelbę w zasłonięty chmurami księżyc. Trach! Wystrzelił. Łuski spadły na podwórko. - Odłóż to, synu - nakazał stanowczo Sędzia. Szybko przeskoczył przez trawnik, wyciągając rękę po broń. - Dajcie mi spokój! - Derrick... - upomniał go ojciec ledwie słyszalnym na wietrze głosem. - Do domu. - Nie! Ona nie żyje, tato, nie żyje. To ten bydlak McKenzie ją zabił. - Przestań, synu. Rób, co ci każe ojciec - zwrócił mu uwagę Sędzia. Broń znowu wystrzeliła w niebo. Derrick upadł na kolana i zaczął rozpaczliwie szlochać. Cassidy nie mogła się poruszyć, nie była w stanie mówić. Dena objęła męża i mocno go przytuliła, jakby się bała, że Rex może się rozpłynąć. - Już dobrze - wyszeptała. - Wszystko się jakoś ułoży. Przetrzymamy to. Rex Buchanan zachwiał się. Żona go podtrzymała. Sędziemu udało się przekonać Derricka, żeby wszedł do domu. Szeryf, postawny mężczyzna z rudymi włosami i perkatym nosem, sprawiał wrażenie skonsternowanego. - Może przyjdzie pan później? - zasugerował Sędzia, gdy znaleźli się w domu. - Przykro mi. To mój obowiązek. - Ale doktor Williams jest już w drodze i pewnie da Reksowi środek uspokajający... - Tym lepiej. Proszę posłuchać, Sędzio. Wiem, że chce pan być miły, ale ja muszę wykonywać swoją robotę. Jeżeli policzyć dziecko, to nie żyją trzy osoby i... - Dziecko? - Dena podniosła głowę. - Tak, pani Buchanan. Lekarze przygotowali wstępny raport. Wygląda na to, że pani pasierbica była od kilku miesięcy w ciąży. - Nie... Rex opadł na swój ulubiony fotel i ukrył twarz w dłoniach. - Angie... - szeptał bez przerwy. - Angie, Angie... Moje dziecko. Cassidy oparła się ciężko o framugę drzwi. Miała nogi jak z waty. Zbierało jej się na wymioty, gdy myślała o tym, że Angie nie żyje, że nigdy już nie będzie się śmiała, że nie będzie nieprzyzwoicie flirtować, że nigdy już nie wypomni Cassidy braku gustu, nigdy nie poprosi jej, żeby ją uczesała... Łzy spływały jej po policzkach. Angie była w ciąży. Nic dziwnego, że miewała humory. Cassidy dostała mdłości. Nikt nie musiał jej mówić, kto był ojcem dziecka. Na pewno Brig. I na pewno to on był z nią, kiedy wybuchł pożar. Nie! - krzyknęła w myśli. Ugryzła się w język i nie wydała z siebie żadnego dźwięku. - Nie wiemy, kim był mężczyzna, który spłonął razem z nią, ale mamy kilka tropów. Nie ma Bobby’ego Alonzo i Jeda Bakera. Nie ma też Briga McKenziego. Cassidy drgnęło serce. - McKenziego? - powtórzyła Dena. - Tak. Jego motor stał przy samochodzie Angie. - Nie! - krzyknęła Cassidy. Oczy wszystkich zwróciły się na nią. - Dlaczego nie? - spytał szeryf. - Bo... bo... on tutaj był i nie zdążyłby dojechać do tartaku i... - Co ten bydlak tu robił? - ryknął Derrick i doskoczył do Cassidy. - Co? - On... szukał Angie. - To sukinsyn! - Przestań! - rozkazał szeryf. - Więc nie zdążyłby dotrzeć do tartaku? 78 - Nie sądzę. - Cassidy bała się oddychać. Wbrew rozsądkowi miała nadzieję, że się nie myli. Że Brig żyje i że ani Angie, ani jego nie było w tym potwornym piekle. - To bzdury. To stek kretyńskich, obrzydliwych bzdur. - Derrick podszedł do barku i otarł oczy grzbietem dłoni. Od stóp do głów był brudny od sadzy i kurzu. - Powinienem był go zabić, gdy miałem okazję. - Derrick! - Ochrypły głos Reksa zwrócił uwagę wszystkich. - Nie chcę słyszeć takich głupstw. - Możliwe, że on już nie żyje - powiedział szeryf Dodds. - Jego matka jest w mieście. Bez przerwy zawodzi i płacze. Twierdzi, że miała wizję i widziała ogień. Wiesz, jak z nią jest - czasami nie jestem pewien, czy nie należałoby jej zamknąć. Teraz jest w klinice i próbują ją uspokoić. Jest z nią Chase, drugi syn. Alonzowie i Bakerowie odchodzą od zmysłów z przerażenia. Derrick zaklął głośno. - Słuchaj, durniu! On ją zabił! To on! Widziałem Jeda i był cały zakrwawiony. McKenzie pobił go do nieprzytomności kijem baseballowym. Musi go pan dorwać, szeryfie. A jeżeli się panu wymknie, to wszyscy w mieście się o tym dowiedzą. - Syn Sunny nie zrobiłby Angie krzywdy... - Głos Reksa załamał się. Sam nie był pewien tego, co mówił. - Nie wymknie nam się. - Szeryf był niezadowolony, gdy dotarły do niego słowa Derricka. - Już wysłałem samochód do domu McKenziech i rozstawiłem ludzi na wszystkich wylotówkach z miasta. - Więc jednak go pan podejrzewa? - Po prostu nie wiem, co o tym myśleć. Dopóki wszystko się nie wyjaśni, każdy jest podejrzany. Nawet ty. - Zmrużył oczy i spojrzał na Derricka. - I bardzo dobrze. Niech prawda wyjdzie na jaw. Mam nadzieję, że wtedy McKenziego powieszą za jaja. Dena wzdrygnęła się, słysząc wulgarne słowa. Cassidy nie mogła tego dłużej znieść. Miała wrażenie, że dom ją osacza. Wyszła z hallu, bo i tak nikt nie zwracał na nią uwagi. Wybiegła tylnymi drzwiami i zeszła po schodach. Nie potrafiła nad sobą zapanować. Pochyliła się, szarpana nudnościami. Ból pulsował jej w skroniach. Niedowierzanie przeszywało jej umysł. Otarła ręką usta i pobiegła do stajni, gdzie zawsze szukała schronienia. Wsiądzie na Remmingtona i będzie jechała, jechała, jechała, dopóki tylko będzie mogła. Dopóki nie pozbędzie się dręczącego ją bólu. Potknęła się, wchodząc do stajni. Niewiele widziała przez łzy. Nie mogła ustać na słabych nogach. Zaczęło ją boleć ramię, ale nie zwróciła na to uwagi. Ból, który czuła w sercu był większy niż ból ręki. Zdjęła siodło i podeszła do furtki. - Cassidy? - Brig? - Musiało jej się zdawać, że usłyszała jego głos. To pewnie dlatego, że nie chce uwierzyć w to, co się stało. A może oszalała? - Brig? - Ćśśś... To ja. - Znalazł się obok niej. Przyciągnął ją do siebie silnym ramieniem. Przytulił do niej twarz, pachnącą popiołem i dymem. - Żyjesz - powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. Łzy popłynęły jej po policzkach. Był cały! Cały i zdrowy! - Ale jak... - Zresztą to nie miało znaczenia. Przywarła do niego, wbijając palce w jego ciało. Jej usta niecierpliwie błądziły po mokrej od deszczu twarzy chłopaka. - Myślałam... O Boże... - Zaczęła płakać. Wstrząsał nią rozdzierający szloch. Trzymając ją w ramionach, ukrył twarz w jej szyi. Czuła przy sobie jego napięte mięśnie. Przez chwilę myślała, że wszystko będzie dobrze. A potem znowu poczuła ciężar, potworny ciężar prawdy. - Ty... musisz uciekać. Angie nie żyje. Wyprostował się. - Wiem. - I ktoś zginął razem z nią. - Baker. - Skąd...? - Przełknęła z trudem ślinę i odsunęła się od niego. Na posiniaczonej twarzy miał ślady sadzy. Pachniał dymem. - Skąd wiesz? - Byłem tam. Jęknęła zdławionym głosem. - Tam było jak w piekle - powiedział nieobecnym głosem. - Oni mówią, że ty to zrobiłeś... - Dotknęła zadrapania pod jego okiem. Odrzucała podejrzenia, które zaczęły ją dręczyć. - To nie ja. Strach uruchomił alarm w jej głowie. Jak tylko policja się dowie, że to Jed był z Angie, jak tylko szeryf stwierdzi, że Jed i Brig rzeczywiście wcześniej się pobili... Wnioski nasuwały się same. - Widział cię tam ktoś? Brig wpatrywał się w ciemność. Trzymał ręce na jej bluzce. Czuła, że jej ciało reaguje na jego dotyk i wiedziała, że uwierzy we wszystko, co usłyszy. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 www.podnosniki.elblag.pl

WordPress Theme by ThemeTaste